Lato nie trwa wiecznie. Właściwie to już powoli widać wokół po zmęczonej przyrodzie, że pewnie ciepło nie skończy się z dnia na dzień, ale nawet jesienne ciepło, to nie to samo co letni upał za dnia i ciepłe noce. Komfort spania pod namiotem wkrótce znacznie spadnie, a dni znowu stracą na długości.

Jest taki moment latem, który dostrzega się dopiero po studiach, kiedy zamiast terminu wakacje, zaczyna się używać terminu urlop. Nagle okazuje się, że w połowie sierpnia jest jeden wolny dzień, jakieś święto o enigmatycznej nazwie – punkt zaczepienia do zbudowania długiego weekendu. Wartość nie do przecenienia. Właśnie kiedy lato zbliża się ku końcowi, trafia się idealna okazja do kilkudniowego odpoczynku. W tym roku święto wypadło w środę, co dało nam możliwość pięciu dni symulowania wakacji kosztem jedynie dwóch dni urlopu.

Uznaliśmy, że mając nieco więcej czasu, możemy trochę oddalić się od Wrocławia. Do środowego poranka, mieliśmy właściwie do dyspozycji wolny czas, auto, rowery, sporo chęci i jedynie ramowy plan działania. Za to cel był określony jasno – chcemy dojechać nad morze, uwzględniając pewne zagięcie czasoprzestrzeni przy użyciu samochodu.

Trasa

Węgorzyno – Drawsko Pomorskie – Czaplinek (53,1 km)

W ramowym planie znalazł się dojazd w okolice szeroko pojętego Pojezierza Pomorskiego. Stamtąd na rowerach z kilkudniowym ekwipunkiem przejazd na wybrzeże, w czasie skróconym do minimum, jednak gwarantującym, że zaplanowany plażing będzie zasłużoną nagrodą, a nie rehabilitacją. Niestety Marek uparł się, że chce swój samochód zabrać z powrotem do domu, więc musieliśmy etap rowerowy zakończyć tam gdzie rozpoczęliśmy – ale żeby plażing nie ucierpiał zanadto postanowiliśmy skrócić powrót używając pociągu.

Zapakowani prawie na full

Sakwa dobra rzecz – określony standaryzowany kształt, i różne kolory spowodowały, że bagażnik wyglądał jak wypełniony wielkimi klockami. Tak wyglądała środa rano – klocki w bagażniku, plątanina rurek z czterech rowerów na dachu, cztery osoby na pokładzie. Jedziemy.

Dojechaliśmy. Tuż po południu zatrzymaliśmy się na ryneczku w Węgorzynie – właśnie startował festyn trzeźwości przy miejscowym kościele – z rowerowym irokezem na dachu przykuliśmy uwagę miejscowych. Jechaliśmy długo. Na trasie prowadził nas miejscami GPS z wgraną mapą topograficzną. Rezultat: przejazd brukowanymi drogami w Drawieńskim Parku Narodowym szerokimi na półtora samochodu i liście w kierownicy roweru – bo w pionie było za ciasno.

Pani miała 93 lata, a mimi to z radościa „przybiegła” otworzyć nam kościół.

Z Węgorzyna pojechaliśmy na wschód do wioski Brzeźniak – zatrzymaliśmy się w centrum wsi pod kościołem. W międzyczasie zostaliśmy zauważeni przez 93 letnią staruszkę mieszkającą po przeciwległej stronie ulicy. Podpierając się laską przyszła do nas niosąc klucz do kościoła – żebyśmy mogli zobaczyć rezultaty prac remontowych również w środku. Stary wiejski kościółek został niedawno odnowiony – z oryginału zachowały się tylko szachulcowe ściany, a resztę zbudowano na nowo.

Asfalt jest fajny. Nawet bruk wydaje się znośny – bo może być gorzej. Zanim mogliśmy jechać ubitym gruntem, przepychaliśmy rowery przez zapiaszczony odcinek leśnej drogi. Sypki piasek to zdecydowanie nie jest to, co daje przyjemność z jazdy rowerem. Jazda pod górkę w ogóle nie wchodzi w grę, a zjazd sprowadza się do próby zapanowania nad tańcem tylnego koła. Teraz wiemy, że podczas planowania trasy z sakwami ważniejsze od wymyślania kierunku i mierzenia odległości jest analizowanie przejezdności podłoża.

Następny przystanek zrobiliśmy w Drawsku Pomorskim pod kościołem. Ładny gotycki kościół, jednak jak zwykle zamknięty. Tym razem babcia z kluczem nie przyszła. Przejechawszy przez malutki ryneczek ruszyliśmy dalej na wschód – tym razem trasa promowała szybkość. Jechaliśmy krajową dwudziestką, co jednak nie było takie złe z uwagi na ruch ograniczony z powodu święta. Przemknęliśmy przez Złocieniec, minęliśmy Siemczyno z barokowym pałacem z XVIII w w stanie półruiny i dojechaliśmy do Czaplinka. Trasa dosyć przyjemna – sporo lasu, gładkim asfaltem raz pod górkę, a raz z górki przyjemny zjazd.

Czaplinek – Połczyn Zdrój – Tychowo – Rosnowo (87,7 km)

Poranek w Czaplinku trwał długo. Po rowerowym spacerku przez centrum miasteczka udało nam się wyjechać na trasę gdy powoli mijało południe.

Święto się skończyło – poziom ruchu na drogach osiągnął normalne natężenie – w praktyce auto za autem. Jechaliśmy drogą nr 163 na północ. W Starym Drawsku przejechaliśmy przez przesmyk między jeziorami tuż pod ruinami Zamku Drahim, zbudowanego w tym sprzyjającym obronności miejscu przez Joannitów w XIV wieku. Dalej droga prowadziła przez malowniczą Dolinę Pięciu Jezior – rezerwat przyrody, gdzie pięć niedużych jezior otaczają zalesione wzgórza. Niestety to urokliwe miejsce, pomimo łatwej dostępności, nie ma żadnych miejsc przeznaczonych do odpoczynku dla podróżnych.

Pierwszym miastem na trasie był Połczyn Zdrój – całkiem ładne nieduże miasteczko o sanatoryjnym charakterze. Nie zabawiliśmy tam długo – pojechaliśmy dalej na drogę 172, a w miejscowości Ogartowo skręciliśmy na drogę 167.
W porównaniu do większości dróg, którymi przyszło nam dzisiaj jechać, ta bardziej przypominała szeroką ścieżkę w parku. Gładki asfalt z niewielkim ruchem, prowadzący przez pola i lasy. Na jednym z czerwonawych pól gryki, w niezmąconej samochodami ciszy, mogliśmy obserwować parę żurawi, których trąbiące nawoływania odbijały się echem od ściany lasu nieopodal. Kroczyły synchronicznie obok siebie nie przejmując się naszą obecnością.

Dojechaliśmy do maleńkiego miasteczka Tychowo – poszedłem obejrzeć kościół, który był otwarty. Nawet za bardzo otwarty, gdyż zwiedzanie zacząłem od przypadkowego wejścia do niezamkniętej zakrystii… Warto zajrzeć, choć nie powala – kościół oczywiście, zakrystii nie zwiedzałem :-)

Zmora rowerzystów

Trasę kontynuowaliśmy asfaltem – a gdzieniegdzie starym brukiem, jak w bardzo ładnej wioseczce Tyczewo, aż mniej więcej do wsi Pobądz, gdzie zjechaliśmy na ubitą drogę gruntową, prowadzącą przez suche bory sosnowe z kwitnącymi już o tej porze roku wrzosami. Przy szutrowej trasie będącej szlakiem rowerowym przygotowano miejsca odpoczynku z ławeczkami i tablicami informacyjnymi.

Radew – na głównym placyku blokowiska, pozostawiono pomnik z MIGiem 21

Z leśnej drogi wjechaliśmy na asfalt tuż obok lotniska w Zegrzu Pomorskim, a po krótkim odcinku byliśmy już w Rosnowie, pełniącym funkcję zaplecza dla lotniska. Ciekawa miejscowość położona nad długim i wąskim jeziorem zaporowym na spiętrzonej rzece Radew. Typowo wiejski charakter jednej części kontrastuje z malutkim zadbanym blokowiskiem. Do niedawna na lotnisku stacjonowali obrońcy naszej przestrzeni powietrznej, jednak kilka lat temu jednostka została rozformowana, a na pamiątkę, na głównym placyku blokowiska, pozostawiono pomnik z MIGiem 21 na wysokim cokole.
Sama miejscowość nie zaoferowała nam jednak miejsca na rozbicie namiotów. Nad jeziorem jest co prawda jeden ośrodek wczasowy, ale nie można tam biwakować.

Półdziki kemping w lesie

Niemniej, pracownik ośrodka podpowiedział nam jak trafić na wędkarskie pole namiotowe nad brzegiem jeziora w środku lasu. Tak wylądowaliśmy w Budkach, gdzie spędziliśmy noc z naturą wyzierającą zza drzew w postaci zwierząt buszujących w pobliskich krzakach.

Rosnowo – Sianów – Łazy (39,3 km)

Leśna trasa dla odmiany

Kolejny dzień zaczęliśmy od krótkiego odcinka leśną drogą na północ, którędy dojechaliśmy do wioski Manowo przy krajowej jedenastce. Stamtąd lokalnymi drogami do miasteczka Sianowo. Po krótkiej przerwie, przejechaliśmy do Suchej Koszalińskiej, gdzie można zobaczyć niewielki gotycki kościółek tuż przy drodze, a kawałek dalej w Osiekach na brzegu Jeziora Jamno, znajduje się podobny niewielki kościół, którego wieża ma w ceglaną tkankę wbudowane kamienie z żaren.
Osieki to ostatnia miejscowość przed celem naszej podróży – Łazami.

Jezioro Jamno – prawie lazurowe

Dojechaliśmy do morza!

Przez dwa poprzednie dni pogoda nie była zła, jednak niebo zasnute było niskimi chmurami. W każdej chwili mogło wyjść słońce, ale mógł też lunąć deszcz. Im bliżej wybrzeża, tym bardziej szło ku rozpogodzeniu. Słońce ostatecznie zwyciężyło – po rozbiciu namiotów na campingu kilkadziesiąt metrów od plaży, poszliśmy na zasłużoną kąpiel wodno-słoneczną z przyjemnym zapachem morza. Gorące powietrze, zimna woda, hordy dzieci w wakacyjnym amoku grzebiące w piasku – wokół piwne brzuchy i parawany. Kwintesencja bałtyckiej plaży. Wieczorem rybka i zimne piwko.

Łazy – Mielno – Łazy (25,1 km)

Smażalnia

Żeby plażing zanadto nie ucierpiał, postanowiliśmy zostać w Łazach na kolejną noc, ale żeby nie zdominował dnia do reszty, po śniadaniu wskoczyliśmy na rowery. Tym razem nie objuczeni sakwami pojechaliśmy do Mielna. Trasa prowadziła zacienioną asfaltową ścieżką rowerową oddzieloną od drogi na całej długości. W Mielnie młyn, jarmark i tłumy. Plaża wąska i zatłoczona, więc poprzestaliśmy tylko na pobieżnym zapoznaniu się z miejscowością i krótkiej posiadówce w kawiarence z widokiem na morze.
Plażing uprawialiśmy na dzikiej (czyli po prostu znacznie mniej zatłoczonej) plaży pomiędzy miejscowościami. Dostępu broniła wydma, której pokonanie z rowerem samo w sobie było przygodą. Nieopodal Jamno przelewa swoje wody do morza, więc na naszej plaży fale miały intensywnie zielony kolor jeziornych glonów.
Wieczorem skusił nas hit lata – lampiony szczęścia. Kolorowe statki powietrzne migocząc płomieniem odlatują powoli niesione przez wiatr. Kiedy już ponabijaliśmy się z frajerów puszczających z dymem trzy pięćdziesiąt za lampion… puściliśmy z dymem czternaście złotych. Zabawka prosta jak budowa cepa – druciki, bibułka i kostka do podpalenia. Podpala się łatwopalną kostkę, i czeka aż ogrzane powietrze wewnątrz czaszy pozwoli lampionowi odlecieć. Banał. Każdy by sobie z tym poradził. Niestety nasze umiejętności inżynierskie pozwoliły podczas synchronicznego startu osiągnąć tylko 75% skuteczności – jeden lampion spłonął podczas startu…

Łazy – Koszalin (27,8 km)

Niedziela zaczęła się powoli. Zapakowaliśmy zabawki na rowery i pojechaliśmy znaną nam trasą do Mielna, zasiąść w znanej nam kawiarence z widokiem na morze. Poplażowaliśmy, więc teraz trzeba jakoś dostać się do samochodu. Postanowiliśmy złapać pociąg i w tym celu udaliśmy się na stację kolejową. Podobnie jak mnóstwo innych ludzi – a kiedy na peron podjechał mały szynobus ogarnęło nas lekkie zrezygnowanie. Jednak dosyć niespodziewanie, jakiś spieszony sakwiarz robiący rekonesans przed swoją walką o wniesienie roweru do pociągu podpowiedział nam, że do Koszalina prowadzi przez całą drogę ścieżka rowerowa. Parę złotych w kieszeni, trochę komfortowego kręcenia wygodną trasą – same plusy.

Odpoczynek na rynku w Korzalinie

W Koszalinie zrobiliśmy mały spacer rowerowy po starówce – dziwnie wyludnione jak na centrum dużego, całkiem ładnego miasta przy ładnej pogodzie w niedzielę. Chyba wszyscy pojechali nad morze – mijany przez nas korek na wjeździe do Mielna miał kilka kilometrów długości.

Pociag teoretycznie bez przedziału na rowery

Upchnąwszy rowery do pociągu, dojechaliśmy do Runowa Pomorskiego – w desancie rzeczy na peron pomagał nam sprawnie zorganizowany zespół z pozostałymi rowerzystami z przedziału.
Kilka obrotów korbą i już byliśmy z powrotem w Węgorzynie.

Kolorowe klocki znów trafiły do bagażnika, a rowerowa plątanina rurek zajęła miejsce na dachu. Zebraliśmy bagaż nowych doświadczeń, a plażingiem wyrównaliśmy rowerową opaleniznę. Oby lato trwało jak najdłużej.

Zdjęcia