Po tygodniowym pobycie z rowerem w Whistler (Kanada), musieliśmy wrócić do miejsca naszego bardziej stałego rezydowania – North Vancouver. Jako że pogoda przez większą część naszego pobytu w tej części Kolumbii Brytyjskiej minęła pod znakiem deszczu i mgły, w momencie gdy zaczęło się wypogadzać postanowiliśmy maksymalnie to wykorzystać i wrócić stamtąd na rowerach. Powzięciu takiej decyzji sprzyjało to, że na odcinku od Whistler do Squamish biegnie szlak Sea To Sky Trail.
Pakowanie
Problemem przed jakim staliśmy była ilość rzeczy jaką trzeba było ze sobą wieźć. Mieliśmy rowery górskie, do XC, bez żadnego wyposażenia wyprawowego. Tymczasem, w obliczu niepewnej pogody, lista zawierała dość spory wachlarz ubrań, trochę jedzenia no i oczywiście sprzęt biwakowy (namiot, maty, śpiwory). Na szczęście udało się to popakować w plecaki wyprawowe, a namiot i śpiwór doczepić do rowerów. Od początku wiedzieliśmy, że podróżowanie na rowerze z ciężkim plecakiem jest niezgodne ze sztuką, ale nie mieliśmy innego wyjścia.
Trasa
Szlak, który miał nas doprowadzić do Squamish to specjalnie przygotowana dla rowerów i pieszych ścieżka… przynajmniej w teorii. Im dalej od cywilizacji, tym więcej niespodzianek na nas czekało. Trasa była oznaczona jedynie na odcinku od Whistler do Brandywine Falls. Dalej, bez mapy czy wiedzy gdzie przebiega ścieżka, praktycznie niemożliwe jest trafienie w nią. My na szczęście mieliśmy wgrany w GPS ślad, pobrany z oficjalnej strony. Co nie znaczy, że się nie gubiliśmy:)
Podczas tego wypadu, zaliczyliśmy praktycznie każdy rodzaj trasy – od super przygotowanych single track’ów, poprzez asfalt i szuter, aż po ścieżki przez korzenie w gęstym lesie. Momentami nawet szlak był całkowicie zmyty przez rzekę. Na szczęście była ona na tyle płytka, że dało się przez nią przejechać / przeprowadzić.
Baribale
Na trasie mijaliśmy wiele miejsc, gdzie potencjalnie można przenocować na dziko. Jednym z nich było niemalże kompletnie bezludne jezioro, z krystalicznie czystą wodą. Trzeba jednak pamiętać, że w tej części Kanady, a szczególnie w okolicach Whistler, jesteście gośćmi w domu Baribala, czyli czarnego niedźwiedzia. Spanie byle gdzie i byle jak, a nawet zwyczajne przebywanie w miejscach odludnych może skończyć się fatalnie. Wymagana jest odrobina rozwagi, pewnej wiedzy na temat zachowań tego amerykańskiego pupila. Ma on bowiem świetny węch, a do tego bardzo lubi podjadać – także w nocy. W związku z tym odpadają kempingowe zwyczaje gotowania obiadów, zostawiania jedzenia gdzie popadnie, czy czegokolwiek co pozwoliłoby skojarzyć nas z jedzeniem. Naturalnie namiot nie jest dla niedźwiedzia żadną przeszkodą – jak chce to umie otworzyć go bez konieczności szukania suwaka. W związku z tym, wszystko co jest jedzeniem lub leżało koło niego należy zamocować w miejscu dla niego niedostępnym – np. na lince, wysoko pomiędzy drzewami. W miejscach bardziej cywilizowanych są one już rozwieszone. Czasami znajdziemy też specjalne metalowe szafki (tzw. food cache), których niedźwiedź nie potrafi otworzyć.
Mając jedzenia na kilka dni i ciuchy o zapachu rozgniecionych bananów, z radością rozbiliśmy się na polu namiotowym, do którego dojście baribalom uniemożliwiała autostrada oraz skały i zasnęliśmy snem …niedźwiedzim.
Nasza wycieczka zakończyła się w Squamish, gdzie mieliśmy okazję poznać ciekawych ludzi i zwiedzić okoliczne atrakcje. Dalej trasa prowadziła już tylko asfaltem. Fakt ten, w połączeniu z temperaturą 30 °C oraz awarią jednego z rowerów zmusił nas do skorzystania z uprzejmości lokalnych mieszkańców, którzy zabrali nas do Vancouver.