Po powrocie z Rumunii byłem już spakowany i właściwie gotowy do drogi. Dodatkowo został mi prawie tydzień zarezerwowanego urlopu, na który nie miałem żadnych większych planów.
Zacząłem więc rozważać różne kierunki w zasięgu kilkugodzinnego dojazdu. Przez moment był nawet pomysł, żeby „rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady”.
Ostatecznie stwierdziłem jednak, że dawno nie było mnie nad polskim morzem, a jednocześnie ilość czasu jaki mam nie pozwoli mi się nim przesycić.

Założenie było takie, żeby szybko i sprawnie znaleźć się jak najbliżej morza i przejechać jak największą częścią trasy nadbałtyckiej R10. Rower – Marin Gestalt 3 – ni to gravel, ni to szosa, ni to turystyk, może coś trochę jak road plus, ale na potrzeby tego wpisu niech będzie, że to gravel :)

Następnego dnia, przed południem, po kilku komfortowych godzinach w pociągu, piłem już kawkę na Wałach Chrobrego w Szczecinie.

Gdzie to morze?

Wyszedł mały problem – Szczecin nie ma dostępu do morza ;) Dojedźmy więc jak najszybciej do niego, żeby nie zepsuć sobie tego wrażenia, że dojechałem pociągiem (prawie) nad morze.

Na szczęście na mapie był szlak rowerowy, który mógłby mnie tam doprowadzić (to chyba był R66 – szlak dookoła Zalewu Szczecińskiego). Szybko jednak okazało się, że ma ona odcinki praktycznie nieprzejezdne dla rowerów z niezbyt grubymi oponami, z homeopatycznym bieżnikiem (miałem wtedy założone opony Schwalbe G-One 30mm).
W każdym razie, morze przywitałem w Międzywodziu, a pierwszy nocleg wypadł w Pobierowie.

Wrocław żąda dostępu do morza!

Pierwsze starcie z R10

Kolejny etap to dojazd do Jarosławca. Ten odcinek był najdłuższy, ale chciałem zdążyć przed deszczem, który był zapowiadany na następny dzień.
Trasa R10, poza asfaltami, dostarczyła mi niezapomnianych wrażeń z jazdy po kostkach, otoczakach i po płytach bitumicznych.
Na szczęście trafiły się też odcinki pięknego szutru pomiędzy lasami, a w okolicach Kołobrzegu całkiem porządne, choć trochę zatłoczone, ścieżki rowerowe.

Jarosławiec – Barosławiec

W Jarosławcu „zacumowałem” u znajomych i rozbiłem namiot niemalże pod ich hotelem SPA. Cały następny dzień padał deszcz, ale wspólnie było raźniej oczekiwać na okno pogodowe.

Łeba, Gdynia i do domu

Drugą połowę, czyli pozostałe dwa dni mojej jazdy rozbiłem na etapy nadmorski i „na azymut do pociągu”.
Po drodze trasa R10 zaskoczyła mnie jeszcze kilka razy. W szczególności odcinkiem w Klukach, w Słowińskim Parku Narodowym. Ścieżka jest przepięknie usytuowana, ale zdecydowanie bardziej właściwa dla rowerów fatbike, MTB lub co najmniej czegoś z oponą bieżnikowaną o szerokości 40mm+.

Po kimce w Łebie, z podobnymi założeniami jak na początku, wymyśliłem sobie powrót bezpośrednim pociągiem z Gdyni do Wrocławia.
Odbicie z R10 przyniosło mi ulgę i myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy. Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie wpakował się na dwupasmówkę bez drogi dla rowerów w Rumii, Wejherowie i na wjeździe do Gdyni.

Czy R10 da się przejechać gravelem?

Oczywiście, że się da, a nawet trzeba ;) Jednak w wielu miejscach nie będzie to komfortowe. Z drugiej strony, trasa prowadzi przez bardzo ładne tereny i warto się czasem dla tych wrażeń trochę poświęcić. Poza tym „gravel” to pojęcie umowne i obecnie sporo z tego typu rowerów lepiej radzi sobie w terenie. Na pewno moje opony 30mm się tutaj nie sprawdziły, choć odcinki asfaltowe cięło się całkiem nieźle, mijając większość bike touringowców :)

Mapa

Galeria